Upał utrudnia trochę koncentracje, ale to kwestia czasu. Przyzwyczaję się. W sobotę zaliczę historię języka, w zasadzie mogłem już w czwartek mieć to za sobą. Niestety wyszło z lekka inaczej, ale nie będę płakał z tego powodu. Współczesna tez będzie już jutro praktycznie do przodu. Jeszcze tydzień temu wszystko było takie pokręcone, a teraz się normalizuje. Piszę całkiem sporo. Inglisz ładnie powstaje i zaraz minę punkt kulminacyjny. Poza tym trochę piszę nowy tekst. Wrzucę go teraz, nie ma jeszcze tytułu:
Zrobiłem wszystko co miałem. Wstałem i zapaliłem na czczo. Napiłem się kawy. Słońce daje nam popalić, widzę to po ilości papierosów w paczce. Mniej i mniej. Czasu jednak wystarczająco dużo. Założyć marynarkę. Kołnierz koszuli rozpięty. Marynarka też nie zapięta. Wszystko, żeby zachować pozory luzu i elegancji. Po kawie najlepiej się goli. Kofeina otwiera wszystko. Włosy są delikatniejsze. Wyglądam dobrze. O wiele lepiej niż się czuję. Gładka twarz pomaga w zachowaniu spokoju. Nerwy nie poruszają szorstkim zarostem. Wszystko wydaje się takie spokojne. Na twarzy pojawia się oko cyklonu.
Każdy z nas wierzy w jakąś mitologię. Eschatologia i martyrologia. Choć wolimy to pierwsze. Nie chodzi wcale o Boga czy inne bóstwa. Takie hybrydy wszystkiego co w przyrodzie. Pomieszanie niedzielnych seriali z niedzielną mszą. Herosi z korporacji. Synowie bogów koniunktury. Giełda w Nowym Jorku daję łaskę i znak. Kiwa i dzielni herosi wyruszają na wojnę z hordą chińskich ekonomistów. W wąwozie termopilskim na ulicy Książęcej w Warszawie. Starcie daje nam wszystkim do zrozumienia, że nasze marynarki też muszą luźno powiewać. Jak sztandary. Dzisiaj czuję jakbym był czymś więcej. Zakładam marynarkę. Dopijam kawę. Próbuję ocenić temperaturę na zewnątrz. Po kolorze moczu dojść do wniosku ile mam przed sobą życia. Czuję w sobie moc. Moje nasienie może zapładniać wszystkich i wszystko. Taka mam siłę.
W telewizji mówią, że będzie dobrze. Wierzę w to, bo ja mam taki problem, że wierzę jednak w happy endy. Nauczyłem się tego w kinie. Tylko sprawdzę skrzynkę pocztową, a później wyruszę. Tak, to musi być wyruszenie. Bo na pole bitewne się wyrusza. Nigdy nie idzie. Dokładnie tak. Nie wyobrażam sobie, żeby w książce historycznej napisali: poszli na pole bitewne. Musi być opis w formie wyruszyli. Ruszyli. Skierowali się. Tak musi być, bo patos jest rzeczą nieodzowną w takiej sytuacji. Kiedy mówimy o wojnie, bądź miłości. Ja prowadzę wojnę podjazdową z pracą. Szukam jej. Chcę zostać korporacyjnym herosem. Heroiczna walka z układem wewnątrz korporacji. Szef i ponad tym wszystkim chińskie fabryki składające nasze laptopy. Tego nie chcę, ale muszę. Chcieć i musieć, to czasami się zlewa, bo jak bardzo musisz to po prostu chcesz. Tylko w drugą stronę to nie działa, bo jak bardzo chcesz, to wcale nie musisz. Skomplikowane. Język jest tak skomplikowany. Czasami jeden wyraz może zabić, bądź spowodować trwałe zmiany w sercu. Na ulicy jest w miarę okej. W tym miejscu ruch jest duży, ale okoliczne działki i zielony pagórek wyciszają lepiej niż te mury. Bloki wznoszą się zaraz po lewej stronie. Asfalt przecięty na dwie części niskim zielonym murkiem. Słońce nagrzewa mi marynarkę.
copyright (c) by Michał Krawiel
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz